
W Brey już byliśmy dlatego cieszyłem się, że w końcu coś nowego. Krętą drogą dojechaliśmy na miejsce. Zaparkowaliśmy samochód i już kilka kroków od parkingu w oddali widać zielone morze trawy, w oddali pałac a za nim Morze Irlandzkie a jeszcze dalej góry.


Tak jak w Powerscourt ciężko było nam odnaleźć irlandzkiego ducha tak w Balbriggan nawiązaliśmy kontakt. Pan, który nas oprowadzał opowiedział całą zawiłą historię pałacu. Między innymi o jego pierwszym właścicielu wielkim samotniku, który zasłaniał okna ciężkimi kotarami. Także o wuju puryście, który kazał zakrywać bezwstydnie obnażone nogi... od krzeseł. Podłużne lustra przy samej podłodze, które służyły do poprawnego ułożenia falban sukni u dam, cała masa pamiątek z dalekich podróży a także stare fotografie - znaki tamtych czasów. W piwnicy kuchnia ze starymi miedzianymi rondlami, garnczkami i całym oprzyrządowaniem. Także mini rzeźnia, bo przecież podawane mięsiwo musiało być pierwszej świeżości.

Na sam koniec pałacowej wycieczki niesamowita biblioteczka. Książki w skórzanych obwolutach ze złotymi, wygrawerowanymi literami. Pierwsze wydania Vouge i wiele egzemplarzy National Geographic. Brittanica, Biblia i wiele innych białych kruków. I jeszcze te dwoje drzwi zakamuflowanych w specjalnie spreparowanych grzbietach książek!
Niestety zakaz robienia zdjęć we wnętrzach, stąd też brak dokumentacji fotograficznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz